Rynek domen

Biznes zaczyna się od domeny.


Wyrok ETS zagraża wolności słowa

Wyrok ETS zagraża wolności słowa

Wyrok Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości gwarantujący prawo do bycia zapomnianym to nie tylko kłopot dla Google. To przede wszystkim cios w wolność słowa i przejrzystość życia publicznego.

Europejski Trybunał Sprawiedliwości orzekł, że wyszukiwarki internetowe muszą respektować „prawo do bycia zapomnianym”. Oznacza to, że internauta, który po wpisaniu swojego nazwiska w pasek Google czy Bing uzyska wynik stawiający jego osobę w niekorzystnym świetle ze względu na wstydliwy epizod ze swojej biografii, będzie mógł się starać o wykasowanie tej pozycji z listy wyników wyszukiwania. Szczegółowo o tej sprawie pisaliśmy w zeszłym tygodniu. Werdykt ETS wywołał spore poruszenie – zarówno wśród przedstawicieli biznesu, jak i polityków oraz organizacji pozarządowych. Szerokie jest również spektrum opinii: od skrajnie pozytywnych do skrajnie negatywnych. Z entuzjazmem orzeczenie przyjęła komisarz Vivian Reding, która od kilku lat agituje za zaostrzeniem przepisów chroniących prywatność w internecie. Ostrożnie wypowiadają się organizacje monitorujące standardy życia publicznego. Ostro komentują sprawę m.in. brytyjscy liberałowie, upatrując w postanowieniu ETS gigantyczny cios w wolność słowa. Zadowoleni nie są, ma się rozumieć, również przedstawiciele wyszukiwarek, szczególnie Google – wyrok oznacza dla nich nie tylko straty finansowe, ale konieczność stworzenia i obsługiwania procedury rozpatrywania zgłoszeń internautów, chcących nanieść korekty na swoim życiorysie.

Faktycznie, sprawa wydaje się niejednoznaczna o tyle, że rodzi trudne do przewidzenia następstwa. W powierzchownym ujęciu werdykt ETS może nastroić optymistycznie licznych internautów uwrażliwionych – całkiem słusznie – na kwestie prywatności w sieci. Świat zmierza przecież w kierunku, w którym życie osobiste w „klasycznym” tego pojęcia rozumieniu przejdzie do historii niczym telefon na korbkę, a wyrok Trybunału daje nadzieję na spowolnienie tego procesu. Gwarantowana prawnie możliwość „zniknięcia” z wyszukiwarek, które w coraz większym stopniu kreują naszą rzeczywistość, wydaje się rozwiązaniem korzystnym z punktu widzenia Kowalskiego – zarówno jako osoby prywatnej, jak i przedsiębiorcy dbającego o swój wizerunek. Szkopuł w tym, że taki wniosek może być zasadny bodaj wyłącznie przy założeniu, że instytucje publiczne zabiegają o dobro obywateli, nie dopuszczają się nadużyć, a „wielki biznes” sumiennie stosuje się do przepisów prawa. No i tu zaczynają się schody.

Możliwość „wybielania życiorysów” w wyszukiwarkach internetowych utrudni pracę dziennikarzom śledczym i obniży przejrzystość życia publicznego

Przyznam, że większość nowinek pochodzących z instytucji unijnych budzi we mnie czujność. No bo jak zaufać gigantycznej, zbiurokratyzowanej machinie decyzyjnej, która klasyfikuje ślimaka jako rybę, a marchewkę jako owoc, próbuje regulować pojemność rezerwuarów w toaletach i zakazać używania cynamonu w produkcji żywności, a nade wszystko jest przeżarta korupcją i klientelizmem. Instytucje UE zbyt często udowadniały swoją dyspozycyjność wobec rozmaitych lobby (nierzadko bagatelizowaną jako zwykły odlot poza obszar zdrowego rozsądku), by ufać w ich troskę o ludzi, od których w zupełności nie zależą – czyli szeregowych obywateli.

Warto więc zapytać: kto najbardziej skorzysta na „prywatnościowej” zmianie przepisów? Przeciętny internauta ma zazwyczaj najmniej do ukrycia. Znacznie więcej mają do stracenia figury aktywne w biznesie i polityce. Wydaje się zatem, że to postacie grubszego kalibru niż murarz, tynkarz i SEO-wiec będą największymi beneficjentami narzędzi do wybielania życiorysów. Europejski Trybunał Sprawiedliwości de facto wyciągnął dłoń m.in. do rozmaitej maści aferzystów, którym najbardziej będzie zależało na zatarciu śladów niechlubnej przeszłości. Wśród nich zapewne znajdą się politycy, którzy zapisali się w mediach skandalami obyczajowymi, jak Strauss-Kahn, Berlusconi czy Cohn-Bendit, oraz przedstawiciele finansjery i wielkiego biznesu – największych „klientów” instytucji unijnych.

Nie jest też oczywiste, że wszystko na linii użytkownik–Google będzie się odbywało lege artis. Nie są na razie znane kryteria zgłaszania linków do usunięcia. Byłoby absurdem, gdyby wystarczył czczy kaprys, związany z subiektywnym odczuciem „poszkodowanego”, że dana informacja stawia go w niekorzystnym świetle. Być może uniewinniający wyrok sądu, brak konkluzywnego rozwiązania lub „przedawnienie” (jakkolwiek je rozumieć) kompromitującej sprawy będzie wystarczającą podkładką do usunięcia danych z wyszukiwarki? To jednak stwarza spore pole do nadużyć, bo sądowe interpretacje rzeczywistości niekiedy rozmijają się ze zdroworozsądkowymi, nie zawsze opierają się na sumiennie przeanalizowanym materiale dowodowym, a nade wszystko abstrahują od ocen moralnych – a te mogą być nad wyraz istotne z punktu widzenia opinii publicznej, partnerów biznesowych czy wyborców.

W dobie schyłku prasy papierowej i tradycyjnego dziennikarstwa opartego na etosie zawodowym oraz skrajnej komercjalizacji mediów przez podporządkowanie ich dyktatowi kapitału i reklamodawców na niespotykaną dotychczas skalę rola wyszukiwarek internetowych w ustalaniu faktów stała się trudna do przecenienia. Współcześnie funkcję niedofinansowanych dziennikarzy śledczych przejmują dziennikarze obywatelscy – amatorzy, którzy często z równą sprawnością i większym poświęceniem docierają do prawdy na tematy społecznie istotne i pomagają dbać o przejrzystość życia publicznego. Jednym z głównych narzędzi ich pracy są właśnie wyszukiwarki, ułatwiające odnajdywanie zatartych tropów. Wyrok ETS może w znaczącym stopniu utrudnić próby ustalenia kontrowersyjnych faktów, śledzenia powiązań na styku polityki i biznesu, oraz monitorowanie przestrzegania standardów demokratycznych, na których straży podobno stoją instytucje Unii Europejskiej.

Tagi: , , , ,

Tutaj możesz komentować