Rynek domen

Biznes zaczyna się od domeny.


Uczciwość w domainingu. Kilka uwag o „podkupywaniu” domen

Uczciwość w domainingu. Kilka uwag o „podkupywaniu” domen

Domainerzy bywają piętnowani przez nieuważnych abonentów za „podkupywanie” ich domen. Tego typu sytuacje nie zawsze są jednoznaczne, często jednak oskarżenia pod adresem inwestorów wynikają z niezrozumienia tematu i frustracji samych abonentów.

Inwestorzy domenowi od lat borykają się z wizerunkiem spekulantów. W skrajnych sytuacjach bywają oskarżani o kradzież. Takie zarzuty nie są typowe dla domainingu. Mogą pojawić się w wielu branżach, w których trzeba wykazać się inicjatywą i podjąć określone ryzyko w celu pomnożenia kapitału. Ewentualność, że znajdzie się ktoś, kto – niekoniecznie zasadnie – poczuje się poszkodowany wskutek działań danego przedsiębiorcy, zawsze jest realna.

Patologie „systemu”

Istnieje szereg praktyk biznesowych, które w większym lub mniejszym stopniu można kojarzyć z nadużyciami, nieuczciwością czy „złodziejstwem”. Niektóre z nich wpisane są wprost w modele biznesowe. Tak jest choćby w przypadku działalności traderów z Wall Street, którzy – korzystając z wyspecjalizowanych algorytmów – w ułamkach sekundy podbijają lub zbijają ceny określonych aktywów, destabilizując całe rynki. Podobnie przecież wygląda sytuacja w przypadku banków, które mają ustawowe prawo do emisji pieniądza bez pokrycia. W praktyce oznacza to „okradanie” (czy cudzysłów jest tu wskazany?) obecnych i przyszłych pokoleń drogą inflacji i zwiększania długu publicznego. A jak ocenić przedsiębiorców, którzy kopiują cudze rozwiązania, i dzięki przewadze kapitału wdrażają je na większą skalę oraz z większym sukcesem niż ich twórcy? Lub producentów, którzy wykorzystują techniki zaprogramowanej śmierci produktu, nabijając w butelkę konsumentów?

Wielu (a być może większość) przedsiębiorców porusza się w szarej strefie między krystaliczną uczciwością i oszustwem. Taki stan rzeczy to wypadkowa rozmaitych czynników. Jednym z nich jest oczywiście moralność i indywidualne poczucie przyzwoitości. Jednak nie mniej istotne są realia administracyjne i podatkowe panujące w danym kraju. Biurokracja i fiskalizm to jedne z głównych przyczyn frustracji przedsiębiorców, którzy czasem nie byliby w stanie przetrwać, gdyby zdecydowali się postępować całkowicie „lege artis”. Do tego dochodzi brutalna gra rynkowa – konieczność współzawodnictwa z konkurencją, która nie zawsze stosuje się do zasad fair play. Wszystkie te uwarunkowania sprawiają, że zachowanie „pionu moralnego” w biznesie nie zawsze jest łatwe. Tym bardziej trudno wymagać „charytatywnej” dyspozycji od osób, które nie wygrzewają państwowych stołków ani nie pracują na korporacyjnym etacie, ale zarabiają na życie przedsiębiorczością, w którą wpisane jest często wysokie ryzyko.

Domainerzy pod pręgierzem

Dla przeciętnych konsumentów, którzy nie doświadczyli trudów prowadzenia działalności gospodarczej, i często nie dostrzegają realiów rynkowych rozgrywek, domainerzy stanowią łatwy cel ataków. Podstawowy model biznesowy inwestorów domenowych jest bowiem prosty i przejrzysty – w odróżnieniu od nieuczciwej, a nierzadko quasiprzestępczej działalności banków, traderów czy wielkich koncernów. Domainer w odróżnieniu od dużych podmiotów rynkowych nie ma zbyt wiele do ukrycia. Po prostu inwestuje w „towar”, który uważa za wartościowy, w celu przydania mu dodatkowej wartości (np. przez budowę serwisu pod daną domeną) lub jego odsprzedania. Ceny, za jakie sprzedaje domeny, dyktowane są przez rynek. Jeśli domainer ustala stawki na zbyt wysokim poziomie, jego działalność przestanie być opłacalna, ponieważ potencjalni klienci odejdą do konkurencji. Podobnie postępuje sklepikarz, który kupuje towary u hurtownika za niższą cenę i sprzedaje je drożej u siebie. Na tyle drogo, by mu się to opłacało, ale na tyle tanio, by nie zniechęcić klientów. Nie wytwarza on jednak wartości dodanej, chyba że uraczy klienta miłą pogawędką, ale zarabia na różnicy cen. Można oczywiście argumentować, że domeny – w odróżnieniu od masła czy ogórków – mają charakter unikalny. I choć tak faktycznie jest, to przecież można znaleźć tańsze „zastępniki” dla danego adresu, wykorzystując inną końcówkę lub nieznacznie modyfikując nazwę.

Konsumenci przyzwyczaili się do tego, że w internecie większość treści dostępnych jest bezpłatnie. W efekcie oczekują, że wszystkie usługi związane z działalnością w sieci będą dostępne najwyżej za symboliczne kwoty.

Skłonność internautów i niektórych przedsiębiorców do atakowania domainerów wynika też z innego powodu. Chodzi o specyfikę samego internetu, który oferuje nieprzebrane ilości bezpłatnych treści. Konsumenci przyzwyczaili się do tego, że w sieci większość treści i usług jest „za darmo” – choć często owa „darmowość” wiąże się z łamaniem praw autorskich, udostępnianiem prywatnych danych lub koniecznością przebrnięcia przez reklamowy kociokwik. Również abonenci domen, przyzwyczajeni do obfitości i dostępności dóbr w internecie, często nie zdają sobie sprawy z wartości adresów internetowych – do tego stopnia, że lekceważą bezpieczeństwo swoich własnych nazw. W komentarzu pod naszym tekstem na temat bezpieczeństwa domen jeden z czytelników skarży się na proceder „podkupywania” nazw w celu ich późniejszej odsprzedaży. Swoją myśl rozwija w tekście o „wirtualnych złodziejach domen”. Autor, jak twierdzi, zarejestrował adres z nazwiskiem w domenie .pl. Nie wykorzystywał go do żadnego konkretnego celu, a po kilku latach zapomniał go przedłużyć. Domena „spadła” i została przejęta przez innego abonenta, który dostrzegł w niej wartość. Autor tekstu zwrócił się do rejestranta z prośbą o odsprzedanie nazwy za „symboliczną złotówkę”, jednak abonent zażądał kwoty 500 zł. Do transakcji nie doszło, zaś autor tekstu poczuł się oszukany. Nie jest jednak jasne, na czym miałoby polegać „oszustwo” lub „złodziejstwo”.

Korespondujący z nim domainer stwierdził, że nie wie, z kim tak naprawdę ma do czynienia. „Prosze wybaczyć ale kilka razy przejechałem sie przy sprzedaży domen Np na studenta,a po miesiącu pojawily sie strony poważnych firm lub sp zoo. 500zl to jest absolutne minimum.pozdrawiam.” – oświadczył. Gdyby autor tekstu znał realia branży, wiedziałby, że tego typu wybiegi są powszechnie stosowane przez klientów w celu zbicia ceny nazwy. Było to tym bardziej prawdopodobne, że pod „sporną” domeną nie widniała żadna strona, więc jej przeznaczenie było trudne do ustalenia, choćby za pomocą archiwum internetowego. W tej sytuacji domainer mógł wyjść z założenia, że ma do czynienia nie tylko z firmą, ale również konkurencyjnym inwestorem, co stanowiłoby słabą podstawę do stosowania ustępstw cenowych.

Ostrożnie z ocenami

Oczywiście zdarzają się sytuacje, gdy przechwycona zostanie domena, pod którą działał serwis non profit – prowadzony przez organizację czy osobę prywatną. Wówczas żądanie wysokich sum od osoby, która wraz z domeną traci wartościowy dorobek, można uznać za przekroczenie granic przyzwoitości, a nawet pewnego rodzaju nieuczciwość. Poślizgnięcia zdarzają się każdemu. Najczęściej w takich przypadkach tożsamość abonenta, idea przyświecająca serwisowi oraz przeszłość witryny są łatwe do ustalenia. W takich okolicznościach domainer lub inna osoba wchodząca w posiadanie domeny może mieć podstawy do skrupułów i wątpliwości natury moralnej co do ewentualnego wykorzystania przez siebie nazwy lub próby jej odsprzedania za dużą kwotę. Tego typu przypadki wymagają jednak indywidualnego rozpatrzenia, ponieważ w grę może wchodzić szereg czynników wpływających na ostateczną decyzję inwestora i ewentualne porozumienie z poprzednim abonentem. Natomiast ferowanie wyroków pod adresem domainerów wymaga przynajmniej znajomości realiów branży i umiejętności rozsądnego uzasadnienia swoich oskarżeń. Tym bardziej że abonent ma dostatecznie dużo czasu i okazji – wynikających choćby z e-mailowych reminderów od rejestratora – do przedłużenia swojego adresu.

Tagi: ,

Komentarze ( 4 )

Czym możesz się podzielić?